Zapraszam na rozmowę z
Renatą Suchodolską, wiolonczelistką, przewodnikiem turystycznym, tłumaczką i autorką książek od lat mieszkającej
na Sardynii.
Zacznijmy od tego, jak to się stało, że znalazłaś
się na Sardynii...
Mieszkam na Sardynii od dziesięciu lat (z półtoraroczną przerwą na
Londyn). Przez ten czas ta magiczna
wyspa stała się moim domem, moim miejscem na ziemi. Nigdy bym nie przypuściła, że “skończę”
tutaj.
Szczerze mówiąc, to nie wiedziałam nawet za bardzo, gdzie jest ta cała
Sardynia – ojczyzna przystojnego Sardyńczyka, dla którego straciłam głowę.
Spotkaliśmy się w odległym od naszych krajów zakątku świata – gdzieś między
Meksykiem i San Thomas, na statku wycieczkowym, na którym oboje pracowaliśmy.
Grałam w trio klasycznym. Z zawodu jestem wiolonczelistką, ale nie ograniczałam
się li tylko do muzyki tzw. poważnej. W trakcie studiów grałam w zespole
“Maestro Trytony”, który był jednym z filarów nurtu “jass”, zrodzonego w
Gdańsku i Bydgoszczy jako antyteza tradycyjnego jazz'u, podejmowałam działania
jako kompozytorka. Jednocześnie studiując uczyłam języka angielskiego. Byłam w
ciągłym ruchu: przemieszczałam się między uczelnią i szkołami, w których
uczyłam angielskiego oraz jeździłam po całej Polsce z koncertami “Maestro”.
Niekiedy byłam tak wykończona, że wieczorami padałam na łóżko w ubraniu i
butach!
I łatwo było tak po prostu przenieść się na wyspę
i zrezygnować ze „światowego” życia?
Mój pierwszy pobyt na Sardynii miał charakter wyłącznie wakacyjny. Morze,
wycieczki, restauracje. Byłam w siódmym niebie. Wszystko zmieniło się rok później,
gdy przyjechałam na stałe. Mój narzeczony pracował, ja siedziałam w domu
czekając na jego powrót. Przyzwyczajona do nieustannej aktywności nie mogłam
znieść przymusowego bezruchu – zarówno w sensie fizycznym jak i zawodowym.
Popadałam w coraz większy dołek. Czasami bez słowa wychodziłam w środku nocy z
domu i włóczyłam się po ulicach rozmyślając nad sensem mojego pobytu na
Sardynii. Olbia, bo w tym mieście mieszkaliśmy, wydawała mi się miejscem
zacofanym, o niemal wiejskim charakterze. Nie wyobrażałam sobie mojego dalszego
pobytu tutaj. Jedynym, co mnie trzymało był mój narzeczony, ale zaczynałam mieć
wątpliwości czy poświęcenie swoje życia zawodowego, swojego rozwoju w imię
miłości to nie za wysoka cena. Jakby tego było mało, rodzina mojego
narzeczonego mnie nie akceptowała. Jego matka zapowiedziała wprost, że nie
życzy sobie widzieć mnie w swoim domu. Dlaczego? Bo nie byłam “swoja”.
Przekroczyłam próg domu teściów dopiero po siedmiu latach.
Czy starałaś się znaleźć tu jakąś pracę?
Nie znałam włoskiego, więc uczyłam się go całymi dniami, ale moje wysiłki
nie przynosiły widocznych, a raczej słyszalnych efektów. Tym bardziej, że z
narzeczonym rozmawialiśmy po angielsku. Niemożność porozumienia się
przygnębiała mnie. Wiedziałam, że nie miałam szans na żadną pracę bez
przynajmniej podstawowej znajomości języka. Nie dość tego: w mieście, w którym
mieszkaliśmy nie znaliśmy prawie nikogo, gdyż mój narzeczony pochodził z innej
części wyspy. Na dodatek Polki miały tu nienajlepszą, mówiąc oględnie, opinię.
Większość z nich pracowała w night klubach i gdy tylko mówiłam, że jestem Polką
tasowano mnie znacząco. Nawet mój narzeczony wstydził się do mnie przyznawać,
bo w pierwszym dniu pracy został przywitany “zabawnymi” żartami o Polkach. To
wszystko sprawiło, że wzdrygałam się przed zaczepieniem kogoś mówiącego po
polsku na ulicy. Dopiero, kiedy przed jedną z pizzerii (koło której
przechodziłam wielokrotnie i słyszałam pracującą tam dziewczynę jak mówiła po
polsku) nie zobaczyłam gromady około dwudziestu Polaków. Okazało się, że byli
rodziną i przyjechali na ślub dziewczyny z pizzerii. A jak się okazało później
miała wychodzić za mąż za kolegę ze studiów mojego narzeczonego! To była środa.
W sobotę byłam na ślubie.
Ta przyjaźń wyrwała cię z monotonii...
Od tego momentu zaczęłam patrzeć na Sardynię nieco przychylniej. Miałam
wszak komu sie wyżalić! Po roku znalazłam sezonową, źle płatną pracę “na
czarno” w restauracji. Mój narzeczony był jej przeciwny, ale ja się uparłam, bo
chciałam wreszcie wyrwać się z domu. Pracowało się siedem dni w tygodniu od
10-tej rano do północy, a niekiedy do 3-ciej rano. Jedynym oddechem były dwie
godziny przerwy na obiad. Wytrzymałam sześć tygodni.
A twoja muzyka? Nie brakowało
ci grania?
Punktem zwrotnym w moim pobycie na Sardynii był koncert polskiego pianisty
Mariana Miki. Po koncercie poszłam za kulisy pogratulować artyście i dzięki
temu poznałam osobę, która zorganizowała koncert – miejscową pianistkę. Miała
swoją prywatną szkołę. Uczyła w niej między innymi skrzypaczka z Amsterdamu. W
sam raz na trio! Zaczęłam znowu grać. Podczas jednej z naszych prób w szkole
pojawił się znany na wyspie manager muzyczny, który poszukiwał pianistki do
nowo powstałego zespołu muzyki etnicznej “tutto al femminile” - tylko babki.
Ponieważ pianistka nie była zainteresowana, zgłosiłam się ja. Wreszcie na coś
się przydawał ten fortepian obowiązkowy! Z zespołem “Carla Denule” grałam przez
cztery lata. Głównie latem, pod chmurką podczas tzw. Festa Patronale – odpowiednika naszych odpustów. Zjeździłyśmy
najodleglejsze zakątki Sardynii, miejscowości zagubione głęboko w górach,
czasami z zaledwie pięćdziesięcioma mieszkańcami. Byłyśmy zapraszane do ich domów, jadłyśmy
przy ich stole.
Miałaś też inne pasje i
zajęcia...
Gdy wreszcie opanowałam włoski zaczęłam dawać prywatne lekcje angielskiego,
a nawet pracować okazyjnie jako tłumacz. Największym wyzwaniem było tłumaczenie
podczas konferencji promującej Polskę zorganizowanej przez Konsulat z
Mediolanu. Musiałam tłumaczyć z angielskiego na włoski!
Powróciłam też do mojej pasji: pisania. Zaczęłam prowadzić blog www.dialogi-renifera.blog.onet.pl . W 2007
dostałam nagrodę w emigranckim konkursie literackim (druk w antologii "Na
Końcu Świata Napisane")
A jak rozwijało się twoje życie towarzyskie?
Poznałam inne Polki. “Normalne”, jak pół żartem - pół serio się określamy.
Dążąc za pomysłem jednej z dziewczyn założyłyśmy Sardyńskie Kulturalne
Stowarzyszenie Polsko-Włoskie. Działało przez parę lat. Potem sytuacje
rodzinne zmusiły nas do zawieszenia jego działalności. Obecnie Stowarzyszenie
jest w zawieszeniu od chyba trzech lat.
Największą trudnością w naszej działalności było zdobycie funduszy i
przekonanie Polaków do uczestnictwa w proponowanych zajęciach. Zazwyczaj jako
organizatorzy wykładalismy z własnej kieszeni. Popularnością cieszyły się
wydarzenia kościelne: msza bożonarodzeniowa z dzieleniem opłatkiem lub
święconki. Niestety kontynuowanie nawet tych kilku działań uniemożliwia
obecność na miejscu polskiego księdza. Jest ich kilku na Sardynii – z tego, co
wiem na archipelagu La Maddalena oraz w San Pantaleo. Był jeden w Cagliari. Czy
są inni? Jeśli są, niech się odezwą!
Spotykamy się więc z rodakami nieoficjalnie, towarzysko, przyjacielsko. Czy
działalność stowarzyszenia się odnowi? To pokaże czas...
Tymczasem twoja rodzinka też
się powiększyła...
Mam 2,5 letniego synka, który na pytanie “Sei italiano o polacco?'”
odpowiada “Io sono sardo!” :) (Jesteś Polakiem czy Włochem? Ja jestem
Sardyńczykiem!)
A ja? Ja też!
Jak dobrze poznałaś przez te lata Sardynię i jej
język?
Wraz z moim odżywaniem budziło się też zainteresowanie Sardynią i jej
tajemniczą przeszłością – duża w tym zasługa koncertów. Zaczęłam czytać, uczyć
się i udało mi się zostać licencjonowanym przewodnikiem turystycznym. Na całej
Sardynii jest nas zaledwie dwójka polskojęzycznych (ja i Ania z Cagliari).
Pracuję głównie w języku angielskim, ale zdarzyło mi się kilka wycieczek po
polsku.
Zaczęłam prowadzić bloga o
Sardynii: www.poloniasardynia.blox.pl
Piszę też w rubryce “Dziennik Matki” na blogu www.mumsfromlondon.com
Jak dotąd nie nauczyłam
się sardyńskiego. Znam kilka podstawowych wyrażeń, rozumiem „co nieco”. Problemem
jest istnienie kilku wersji dialektów języka sardyńskiego. Pisałam o tym na
moim blogu, w zakładce “język”. Z pewnością naukę sardyńskiego mam do
nadrobienia.
Jakie są twoje plany na przyszłość?
W moich planach na przyszłość jest wydanie co najmniej trzech książek.
Jednej “poważnej”, z opowiadaniami - ciągle się piszą (kilka z nich zdobyło
nagrody lub wyróżnienia na konkursach literackich), drugiej, “z przymrużeniem
oka” - z zapiskami matki (patrz: blog mumsfromlondon) i trzeciej,
“specjalistycznej” - rodzaju przewodnika po Sardynii. Mam nadzieję, że uda mi
się z dwiema pierwszymi do końca tego roku. Przewodnik planuję na rok przyszły.
Nie zrezygnujesz chyba z muzyki?
Co do muzyki...gram w tej chwili w duo z moją koleżanką skrzypaczką z
Holandii, od czasu do czasu nagrywam coś niewielkiego na płyty przyjaciół.
Jednak z powodu ograniczeń czasowych, póki nie uporam się z książkami, nie
podejmuję bardziej zobowiązujących
działań na polu muzycznym. (nie licząc edukacji muzycznej mojego synka!)
Dziękuję serdecznie za rozmowę i życzę spełnienia
wszystkich marzeń.
Z Renatą Suchodolską rozmawiała Agnieszka B.
Gorzkowska
Niesamowita histoia pani Renaty!! Bloga o Sardynii podlinkowalam na Mojej Toskanii.
OdpowiedzUsuńDziękuje za linka. Ja tez wstawiłam Toskanię. :)
UsuńRenata
Nasza Renata! Dzielna dziewczynka!!!!
OdpowiedzUsuńPodzieliłam się tym artykułem na naszym facebooku
OdpowiedzUsuńhttps://www.facebook.com/AlgheroService?ref=hl
Dotarło do mnie jakimis kanałami. Dzięki! :)
UsuńRenata Suchodolska
Wiec i dla mnie jest nadzieja....
OdpowiedzUsuńInteresujący wywiad, pozdrawiam
OdpowiedzUsuńSardynia bardzo mi się podoba
OdpowiedzUsuń