Jesteś od niedawna autorką artykułów i prowadzisz blog na temat wychowania
w wielokulturowej rodzinie, dlaczego akurat ten temat jest ci bliski?
Mieszkam we Włoszech od ponad
10 lat, przyjechałam tu niedługo po studiach, z głową pełną pomysłów i słabą
znajomością włoskiego. Miałam szczęście do pracy z dziećmi, ominęły mnie
trudności związane z pracą jako opiekunka do starszych osób (zawsze będę
podziwiać osoby, które są w stanie wykonywać ten zawód tutaj).
Początkowo moja znajomość
języka była słaba, próbowałam uczyć się sama, chodziłam na zakupy z listą
rzeczy do kupienia zapisanych w dwóch językach, na spotkania z włoskimi żonami
i przyjaciółkami kolegów mojego męża chodziłam ze słowniczkiem w torebce. Kiedy
nadarzyła się pierwsza okazja, bo szukano opiekunki do 6 miesięcznego malucha –
od razu się zgodziłam i od razu wpadłam jak śliwka w kompot – po pierwszym
miesiącu pracy okazało się, że „pani włoska mama” nie bardzo chce mi płacić
ustaloną sumę, ale za to chętnie trzymałaby mnie w domu od rana do wieczora,
nie tyle do pracy przy dziecku ile do obowiązków zajmowania się domem.
Potem, kolejno, pracowałam z
dzieckiem w wieku szkolnym i z dwiema dziewczynkami od ich 6 miesiąca życia
przez ponad 3 lata. Praca z dziećmi uświadomiła mi, że problemy wielokulturowości
między nimi w ogóle nie występują. Dla dzieci wszystkie dzieci są takie same –
to dorośli stwarzają podziały, którym dzieci się podporządkowują.
Nie myślałaś o poszukaniu pracy we własnym zawodzie?
Po kilku latach mojej obecności
tutaj, stwierdziłam, że moja znajomość języka włoskiego jest na tyle dobra, że
mogę spróbować szukać pracy w zawodzie pedagoga... Trudno opisać szok i moje
sampoczucie po tym, jak się okazało, że to wcale nie takie proste. Musiałam
pozałatwiać całą masę spraw i przetłumaczyć dokumenty, potem wysłać to do
Rzymu... sprawy ciągną się do dziś. Nie mam do tego już cierpliwości. Boli
mnie, że po tak wszechstronnym
przygotowaniu do roli wychowawcy i nauczyciela, jakie oferują nasze
uniwersytety, włoskie urzędy oceniają nas jak do niczego nie nadające się
zasoby ludzkie.
Pracując z maluchami, ciągle
zastanawiałam się, jak to będzie kiedy w końcu będę miała mojego malucha.
Zaczęłam szukać informacji na temat dwujęzyczności u dzieci i tak to się
zaczęło, ale moją wiedzą na ten temat rzadko się z kimkolwiek dzieliłam, bo
ludzie nie lubią jak się ich poucza. Wiadomości
zaczęłam wykorzystywać w praktyce, kiedy miałam okazję pracować z
dziećmi i młodzieżą z różnych kultur dzięki współpracy z włoskim
stowarzyszeniem prowadzącym zajęcia pozalekcyjne i w ośrodku poprawczo
–wychowawczym.
Jako pedagog jak oceniłabyś działanie takich ośrodków wychowawczych we
Włoszech?
Praca w ośrodku to trudny okres...
Mam wiele do zarzucenia osobom, które prowadzą i nadzorują takie miejsca.
Wychowawca w takim miejscu nie ma autorytetu, bo niepodzielnie rządzi w nim
szefowa, pastwiąca się nad personelem w obecności wychowanków. Bulweroswało
mnie, że wszyscy wychowankowie byli
prowadzani na msze do kościoła katolickiego, chociaż część z nich była wyznania
prawosławnego. Kiedy kończylli 18 lat, wychodzili na ulicę, bez żadnego
przygotowania do życia.
Tak więc postanowiłaś sama udzielać porad i konsultacji na łamach
internetu...
Od czasu kiedy zostałam mamą,
mój kontakt z dziećmi jest skierowany już w stronę dzieci pochodzenia
polskiego, organizuję spotkania dla mam z dziećmi, podczas których rozmawiamy
po polsku, bawiąc się z dziećmi. Po rozmowie i propozycji jaką złożyłam
redakcji Naszego Świata, proponując serię artykułów na temat wychowania dzieci,
narodziła się rubryka Nasze dzieci wg Mamy Ady a redakcja zasugerowała bym
zaczęła od dwujęzyczności. Tak też się stało, a ponieważ mam tendencję do
rozpisywania się, zaproponowano mi, bym stworzyła własny blog.
Jakie widzisz różnice w wychowywaniu dzieci w Polsce i we Włoszech?
Różnic jest co nie miara.
Począwszy od sposobu w jaki dzieci się zwracają do osób dorosłych, poprzez
dostępność do przedszkoli, rolę babć i
dziadków w wychowywaniu, sposobie ubierania i żywienia, spędzania wspólnie
czasu.
Już podczas ciąży można
zauwazyć różnice w żywieniu, przykłada się do tego inną wagę. U nas zwraca się
ogromną uwagę na to co je kobieta karmiąca, tu je co chce. A że dziecko ma
wysypkę – no to co – przecież mu minie. Kolka??? Na pewno nie dlatego, że mama
się najadła grillowanego pikantnego mięsa przed karmieniem. Jeśli chodzi o
żywienie starałam się jakoś pogodzić obie kuchnie, ale dziecko jest wybitnie
„makaronolubne”.
We Włoszech dużo łatwiej
zapisać dziecko do przedszkola, za które rodzice nie muszą płacić (mówię tu
oczywiście o placówkach miejskich) – płaci się za jedzenie. Nie słyszałam, żeby
ktoś się nie dostał do przedszkola, bez względu na to czy rodzice pracują czy
nie. To sprawia, że nawet dzieci imigrantów, którzy są na co dzień wyizolowani,
już od dziecka mają swoich kolegów, z którymi idą potem przez poszczególne
szczeble edukacji. To jest na „plus” wg mnie.
Natomiast trudno mi
zaakceptować fakt zwracania się dzieci na „ty” do osób dorosłych. Po prostu mi
się to nie podoba – sprawia, że dla dzieci wszyscy są równi. Dziecko nie uczy
się od początku szacunku do osób starszych. Czasem widzę rówieśników mojej
córki traktujących swoich dziadków czy rodziców jak służących i nie spotyka się
to z żadną reakcją dorosłych.
Rzadko zdarza się, żeby babcia
i dziadek brali aktywny udział w wychowywaniu wnuków. Zwykle dziadkowie są „niedzielni”,
czasem dzieci widują ich jeszcze rzadziej. Stąd brak więzi emocjonalnych między
pokoleniami. A to z kolei sprawia, że dzieci są emocjonalnie ubogie. Jeśli
oboje rodzice pracują, dziećmi zajmują się opiekunki, z którymi często dzieci
spędzają więcej czasu niż z rodzicami.
Z uwagi na klimat zupełnie
inaczej się tutaj podchodzi do spędzania przez dziecko wolnego czasu i ubioru.
W Polsce dzieci pilnują się nawzajem, same bawią się na podwórkach, latem nawet
na bosaka. Tutaj zawsze pod ręką musi być mamusia z butelką wody, czapeczką,
chusteczką na szyję, jak zawieje wietrzyk. Mama dziecku wiąże buty w III klasie
podstawówki! Rodzice noszą tornistry! Rodzice odrabiają lekcje z dziećmi! Dla
mnie to jakaś paranoja! Jakby rodzic nie miał nic innego do roboty. Staram się
uczyć moje dziecko samodzielności, nie wiem na ile mi się to uda, ale ten
system absolutnie mi nie odpowiada.
I wreszcie jedzenie na
stołówkach szkolnych. Przykładowe menu w podstawówce: I danie – makaron bez
niczego lub z sosem pomidorowym do wyboru, II danie – jajko na twardo, sałata,
do picia woda z kranu... Nasi polscy dietetycy pewnie złapaliby się za głowę!
A jak według ciebie radzą sobie polskie mamy we włoskich warunkach?
My jesteśmy Matki Polki!
Potrafimy odnaleźć się w każdej sytuacji i dostosować do potrzeb innych. Myślę,
że radzimy sobie całkiem nieźle, ale popadamy w depresje siedząc w domu, często
jesteśmy wykształcone, ale nie potrafimy się odnaleźć na włoskim rynku pracy.
Poznałam całą masę polskich
mam, w większości to fantastyczne kobiety, choć czasem żal serce ściska kiedy
polska mama łamaną włoszczyzną mówi do swoich dzieci, nie znających ani słowa
po polsku... Chyba nigdy tego nie zrozumiem.
Myślę, że, biorąc pod uwagę
sytuację, w której generalnie mamom we Włoszech trudno znaleźć pracę, jest cała
masa polskich mam, które nie wiedzą co ze sobą zrobić, kiedy dzieci są w szkole
czy przedszkolu. Jest już kilka miejsc na mapie Włoch, gdzie odbywają się spotkania
dla polskich mam z dziećmi. Tworzenie takich miejsc, to sposób na codzienną
nudę, na poznanie nowych osób, nowe możliwości. Sposób na stworzenie dziecku
warunków wzrastania w poczuciu więzi z naszym krajem, możliwości komunikowania
się z innymi dziećmi po polsku.
A jak to wygląda w praktyce? Jak i gdzie można takie spotkania grupowe
zorganizować?
To łatwe i trudne. Łatwe, bo
znalezienie Polaków w miejscu gdzie mieszkamy w dobie facebooka czy nk to
dziecinnie proste. Trudne, bo wszelkie sprawy załatwiane we Włoszech wymagają
nakładu czasu i cierpliwości. Jeśli
spotkania mają być nieformalne, wystarczy niewielka salka parafialna (np. po
mszach polskich w pobliskim kościele) czy własne mieszkanie.
Ale organizacja może się
skomplikować, jeśli z 3 czy 4 mam zrobi się nam nagle 10 i 15 dzieci. Wtedy należałoby już zadbać o
stronę prawną takich spotkań. Zachęcam do tworzenia Stowarzyszeń czy Fundacji. Należy zacząć od
zebrania kilku osób, które muszą tworzyć zarząd i komisję rewizyjną (najmniej 6
osób), następnie napisać statut, w którym ujmiemy wszystko to, co będziemy
chcieli robić w ramach naszej organizacji. To są oczywiście koszty, które na
początek musimy pokryć. Należy zwrócić się do Biura Rachunkowego (tutejszy commercialista) i do notariusza, oni
zajmą się wszystkim, oczywiście nie za darmo.
Można również poszukać w
pobliżu istniejącego już stowarzyszenia czy związku polonijnego i z nim
realizować swój projekt.
Taka organizacja ma swoje dobre
strony, bo szukając miejsca do wynajęcia na spotkania przedstawiamy się jako
reprezentant jakiejś instytucji a nie osoba prywatna, a we Włoszech ma to duże
znaczenie, również w kosztach wynajmu sal należących do urzędów miast.
Jeśli organizujemy coś dla
dzieci, warto mieć zabawki, książeczki i inne materiały – to następne koszta,
na które można jako stowarzyszenie wystąpić do innych instytucji. Ale przede
wszystkim, musimy pamiętać o bezpieczeństwie naszych dzieci, zadbać o
wykupienie polisy chroniącej nas od odpowiedzialności cywilnej. O tych sprawach
będzie jeden z najbliższych moich postów na blogu i artykułów w Naszym Świecie.
Jak oceniasz sytuację polskich dzieci w wieku szkolnym we Włoszech?
Są miejsca we Włoszech, gdzie
przyjeżdżają Polacy do prac sezonowych, po jakimś czasie stwierdzają, że chcą
tu zostać, sprowadzają swoje dzieci w wieku szkolnym i udają, że nie ma żadnego
problemu. Na chwilę obecną państwo włoskie zaniechało prac nad wprowadzeniem
zawodu mediatora kulturowego, który jeszcze do niedawna pomagał takim dzieciom
w zaadaptowaniu się w nowym środowisku. Teraz każdy musi sobie radzić sam.
Najczęściej wygląda to tak, że dziecko przyjeżdża i obowiązkowo musi chodzić do
szkoły, nie znając języka. Traktowane
jest jak piąte koło u wozu. Jeśli do tego pochodzi z rodziny, w której rodzice
mają swoje życie i nie mają czasu dla dziecka, to wyobraźmy sobie jak czuje się
ten mały człowiek. Naprawdę rzadko się zdarza, żeby rodzice przed przyjazdem
tutaj zadbali o to, by dzieci poznały chociaż podstawy języka włoskiego.
Zdarza się i tak, że w ciągu
roku szkolnego, nagle rodzic stwierdza, że nie ma tu czego szukać, zabiera
dziecko i wraca z nim do Polski. Dziecko znowu idzie do szkoły, gdzie ma
ogromne już braki i znowu przeżywa stres.
Są sposoby na to, by pomóc
takim dzieciom. Istnieją szkoły polskie i polonijne, do których polskie dziecko
powinno móc uczęszczać po to, by nie tracić nagle kontaktu z językiem i więzi
kulturowych. Czasem stowarzyszenia polonijne prowadzą kursy języka włoskiego
dla Polaków, otrzymują na to wsparcie z Regionu lub Prowincji w ramach
dofinansowania projektów integracyjnych dla imigrantów.
To są jednak możliwości, z których ludzie wożący swoje dzieci jak
walizki, nie korzystają.
Ostatnio dużo się mówi o problemach w oświacie polonijnej i polskiej za
granicą...
Ostatnio dużo się mówi... ale
niewiele się robi. Winę za stan rzeczy MEN zrzuca na MSZ i odwrotnie. Urzędnicy
zapominają, że są dzieci polskie za granicą, którym nasza Konstytucja
gwarantuje równy i bezpłatny dostęp do edukacji.
Rodzą się konflikty (zwłaszcza w
Stanach Zjednoczonych i Irlandii) pomiędzy szkołami społecznymi i MENowskimi.
Społecznym zarzuca się, że są drogie i mają niewykwalifikowaną kadrę, że
prowadzą je dorobkiewicze, ministerskim z kolei, że im za dobrze, że mają za
dużo przywilei. Gdzie tu jest miejsce dla dzieci??
Każdy rodzic wolałby posłać
dziecko do szkoły polskiej, za którą nie musiałby płacić. Problem w tym, że
takich szkół jest za mało. W całych Włoszech są tylko 3 miasta, w których
istnieje taka możliwość (choć słyszałam, że punkt w Bolonii ma za mało dzieci i
nie spełnia już formalnych wymagań by być Szkolnym Punktem Konsultacyjnym
podlegającym MEN). Jeśli ktoś mieszka na Sycylii musiałby wozić dziecko do
Rzymu! Przecież to jakaś paranoja! Według mnie placówki polskie za granicą
powinny wspierać placówki polonijne i wspólnie dążyć do tego, by jak najwięcej
dzieci mogło z nich korzystać.
Placówkom polonijnym
(społecznym) zarzuca się, że trzeba za nie płacić...Pomyślmy chwilę... Weźmy
nasze rachunki za prąd, gaz i wodę. Sprawdźmy ile za to płacimy, a teraz
postawmy się na miejscu osoby kierującej taką placówką społeczną. Musi wynająć
sale, za które trzeba zapłacić. Szkołom MENowskim płaci MEN, szkołom społecznym
teoretycznie pomaga MSZ poprzez konsulaty i inne instytucje, które też czerpią
fundusze z MSZ. Mówię teoretycznie, bo w praktyce wygląda to tak, że pomoc jest
niesystematyczna. Najpierw wielokrotnie należy płacić z własnej kieszeni, a dopiero
potem, na podstawie rachunków występować o zwroty.
A jak oceniasz personel uczący w takich szkołach?
Nie zawsze osoba prowadząca
placówkę jest też nauczycielem. Jeśli chcemy, żeby z dziećmi pracowała
wykwalifikowana kadra nauczycielska, a w roku szkolnym był ciągle ten sam
nauczyciel – trzeba mu zapewnić jakieś minimum socjalne, spisać umowę i płacić
podatki od wynagrodzenia. Czasy są ciężkie dla wszystkich, jeżeli chcemy, żeby
nauczyciele uprawiali wolontariat, poszukajmy im innej pracy, z której będą
mogli żyć. Praca w szkołach sobotnich to trudna praca. Klasy niby niezbyt
liczne, ale za to ile dzieci tyle poziomów znajomości języka. Godzin mało, więc
i zarobki nieduże. Trudno otrzymać dofinansowanie na wynagrodzenie dla
nauczyciela. W szkołach MENowskich tego problemu nie ma, w szkołach społecznych
największa część opłat spada właśnie na rodziców.
A co na to sami rodzice?
Dużo się mówi o protestach
rodziców dzieci uczęszczających do szkół przy ambasadach, do których doszły
informacje, że je uspołecznią. Podobno taka jest tendencja, choć MEN twierdzi,
że to nieprawda, i winę zrzuca na MSZ.
Ludzie się obawiają, że spadną na nich koszty utrzymania takiej szkoły, że nie
będzie ich już stać na szkołę polską dla dziecka.
Solidaryzuję się z tymi
rodzicami, podobnie jak i z rodzicami dzieci uczęszczających do szkół
społecznych, uważam, że każde polskie dziecko powinno mieć równy i bezpłatny
dostęp do nauki naszego języka. Apeluję do przedstawicieli rządu o to, by nie
traktowali nauczycieli jak darmowych instrumentów do osiągnięcia swoich celów.
Czasy „Siłaczki” dawno minęły, żeby żyć i przeżyć trzeba zarabiać. Jeśli dzieci
mają mieć możliwość nauki języka polskiego za granicą, stwórzymy warunki ku
temu, zachęcając wykwalifikowanych nauczycieli do pracy w zawodzie. Apeluję do
placówek MENowskich do zaprzestania traktowania szkół społecznych jak
konkurencji i docenienie ich wkładu w polską oświatę za granicą. Wszystkim nam
powinno zależeć na dzieciach...
Dziękuję serdecznie za rozmowę.
Mnie również było bardzo miło,
dziękuję za zaproszenie.
Rozmawiała Agnieszka B. Gorzkowska
Rozmawiała Agnieszka B. Gorzkowska
Mamo Ado!
OdpowiedzUsuńPierwszy przypadek: moje dziecko nie dostało się do przedszkola - było 51-sze na liście rezerwowej (mieszkam na Sardynii, w Olbii); chodzi do prywatnego, za które na szczęście płacimy niewiele więcej niż za państwowe.
Drugi przypadek: wyręczanie dzieci we Włoszech, to coś, co też mnie zszokowało (banalny przykład: 6-letnia dziewczynka po zjedzeniu cukierka papierek, zamiast wyrzucić, dała do wyrzucenia mi, na moje "tam jest kosz, idź wyrzuć sama", jej dziadek zareagował: "poverina..."), ale akurat z noszeniem tornistrów się zgadzam, bo są tak ciężkie, że te biedne maluchy to tylko krzywdę swoim kręgosłupom wyrządzają.
Co do "wietrzyków": gdy szukalismy przedszkola dla małego, zwiedziliśmy kilka z tzw. "ogródkami", we wszystkich na pytanie "O, to dzieci wychodzą na dwór?" panie odpowiadały: "Tak, ale jak się robi ciepło." "Czyli od kiedy?" "Tak od maja..." Powtarzam: mieszkamy na Sardynii!
Na koniec do polskich mam, które upierają się, by mówić do swoich dzieci po włosku, przykład: mojej znajomej syn po wielu latach nareszcie pojechał do dziadków do Polski (sam, miał już 21 lat), po powrocie zasmucony wyrzucił mamie: "Nie mogłem się z nimi dogadać. Nie nauczyłaś mnie polskiego..." (oprócz włoskiego zna angielski i niemiecki) A przecież wystarczy tylko mówić do swoich dzieci po polsku, to naprawdę niewiele kosztuje...
Pozdrawiam i dziękuję za super wywiad,
Renata Suchodolska
Pani Renato! Witam we włoskim raju zatem! Co do wychodzenia na świeże powietrze, ma Pani całkowitą rację - albo jest, za zimni, albo za gorąco, albo pada deszcz, albo świeci słońce - nigdy nie ma tak optymalnych warunków, żeby włoskim przedszkolankom chciało się z dziećmi wyjść. Kiedy będąc w Polsce zobaczyłam drepczące po ulicach grupy przedszkolaków na obowiązkowe wycieczki, pozazdrościłam im takich możliwości. Włoskie dzieci nie znają pojęcia pieszej wycieczki przez miasto, bo albo miejsce do którego mają dojść jest nie dalej niż 50 m od przedszkola, albo zawozi się je autobusem... smuuuuuuuuuutne...! Pozdrawiam gorąco! Mama Ada
OdpowiedzUsuńZapraszam do zapoznania się z ofertą firmy preply! Najlepsze oferty pracy
OdpowiedzUsuńhttp://preply.com/pl/poznan/oferty-pracy-dla-nauczycieli-języka-włoskiego nauczyciel praca włoski w Poznaniu
Pracowałem z nimi przez ponad rok i zdobyłem cenne doświadczenie! Polecam.